Prokuratura i policja przez kilka lat badały sprawę tajemniczego zniknięcia mieszkanki Bielska Podlaskiego; jej zwłoki znaleziono dopiero wiosną 2018 roku.
Chodziło o nagłe zniknięcie w lutym 2011 r. 41-letniej kobiety. Jej mąż twierdził (i taką wersję przedstawiał rodzinie, sąsiadom i znajomym), że porzuciła bliskich, wyjechała za granicę i nie ma z nią kontaktu. Nikt z rodziny nie zgłosił zaginięcia.
W 2016 roku mąż usłyszał zarzut zabójstwa
W 2016 r. mężowi zaginionej kobiety postawiono zarzut zabójstwa. Trafił wtedy na krótki czas do aresztu. Opuścił go po zażaleniu obrońcy. Wciąż brakowało ciała zmarłej, kluczowego dowodu potwierdzającego, że doszło do zbrodni. Nowy trop pojawił się dopiero w maju 2018 r., po odnalezieniu ciała zakopanego w lesie koło Bielska Podlaskiego.
Policja podała wówczas, że zwłoki były zawinięte w dywan, znajdowały się głęboko pod ziemią. Po przeprowadzeniu sekcji zwłok i uzyskaniu opinii biegłego potwierdzono tożsamość zaginionej. Z ustaleń biegłego wynikało, że kobieta została co najmniej dwukrotnie pchnięta nożem w okolice serca.
Mąż twierdził, że żona porzuciła rodzinę
Wtedy ponownie zatrzymano męża zmarłej, a zarzut zabójstwa (postawiony mu już wcześniej) został zmodyfikowany o opis związany z odnalezieniem zwłok. Według prokuratury, sprawca działał z zamiarem bezpośrednim zabójstwa.
Przez całe postępowanie przygotowawcze mąż zmarłej do zabójstwa się nie przyznał, choć z jego wyjaśnień wynikało, że świadomie ukrywał śmierć żony. Dla uwiarygodnienia wersji o jej nagłym wyjeździe i porzuceniu rodziny złożył nawet za nią – drogą elektroniczną – zeznanie podatkowe za rok 2010. Pytającym o żonę mówił też, że uzyskał z nią rozwód orzeczony z jej winy.
"Przeżyłem piekło na ziemi" - powiedział przyznając się do zabójstwa
W środę (27.02) przed sądem przyznał się do zabójstwa. Mówił, że przez wiele lat w małżeństwie były problemy, żona wpadła w złe towarzystwo, zaczęła znikać z domu nawet na kilka dni, przepijać pieniądze, zadłużać się w bankach i u znajomych, była widywana w niedwuznacznych sytuacjach z mężczyznami. W domu dochodziło z tego powodu do awantur, wzywana była policja.
- Przeżyłem piekło na ziemi, nie mówiąc o dzieciach - opowiadał przed białostockim sądem oskarżony.
Według 53-latka w nocy z 19 na 20 lutego 2011 roku żona wróciła do domu i wszczęła awanturę. Zapewniał, że w pewnym momencie kobieta chwyciła kuchenny nóż i zaczęła mu grozić śmiercią. On jej nóż odebrał i próbował żonę odepchnąć. Ta trzymała go jednak dwiema rękami za ubranie i gdy upadła na plecy, on upadł na nią. Nóż wbił się w lewy bok kobiety. Zmarła na miejscu. Oskarżony mówił też, że "przestraszył się, spanikował" i nie wiedział, czy zawiadomić policję. Tłumaczył, że bał się o dzieci (młodsze wówczas niepełnoletnie), które zostaną bez matki i ojca.
Ostatecznie zawinął zwłoki w dywan i zakopał w lesie. Twierdził jednak, że nie pamiętał, gdzie to zrobił, że próbował to miejsce odnaleźć, ale bezskutecznie.
Powiedział dzieciom, że matka nie żyje
Sąd pytał oskarżonego, jak te wyjaśnienia mają się do opinii biegłego, że były co najmniej dwa ciosy zadane blisko siebie. Tego oskarżony wyjaśnić nie potrafił. Zapewniał, że jego środowe wyjaśnienia przed sądem są prawdziwe, wcześniejsze były przyjętą przez niego linią obrony (m.in. wersja o upadku żony ze schodów).
Okazało się, że kilka tygodni po śmierci kobiety, gdy córka zaczęła się niepokoić dłuższą niż zwykle nieobecnością matki, powiedział dzieciom, że mama nie żyje, ale nie zdradził szczegółów.
- Nie szukajcie jej, stało się, kiedyś wam pokażę, gdzie ją pochowałem - miał wtedy powiedzieć. Jak mówił, przyczyn szczegółowo nigdy im nie wyjaśnił, a one o to nie pytały (dzieci małżonków mają w procesie status pokrzywdzonych). Na potrzeby pytających o kobietę została przyjęta wersja, że wyjechała.
Sąd rozpoczął postępowanie dowodowe. Kolejną rozprawę zaplanował na początek marca.