Radio Białystok | Galerie | Nie mogłam zostać w domu. Białystok w stanie zagrożenia epidemicznego [fotoreportaż]
autor: Monika Kalicka
Białystok chyba w żadną sobotę nie był tak pusty. W piątek (13.03) premier ogłosił wprowadzenie w Polsce stanu zagrożenia epidemicznego. W sobotę miasto zamarło.
Moja praca to m.in. fotografowanie życia Białegostoku, tego nie da się zrobić zdalnie. Dlatego #Zostańwdomu to dziś hashtag nie dla mnie.
Zaczynam od wizyty w galerii przy ul. Wysockiego, to "moja" galeria.
Na parkingu spotykam mężczyznę, który raźno zmierza z części z otwartym sklepem spożywczym. Pytam, czy mogę sfotografować wózek, bo ma na nim sporo towaru, w tym papier toaletowy - w dodatku w dwóch wagonikach.
On się śmieje, że przyjeżdża tu raz na dwa tygodnie i to normalne zakupy. Radzi, bym poszła sfotografować puste półki po drożdżach, bo ludzie oszaleli i chyba będą sami otwierać piekarnie. Życzymy sobie zdrowia. Wchodzę do spożywczaka, ale nie idę między półki, bo jest sporo ludzi. Fotografuję tylko kasjerkę, ma rękach jednorazowe, jeszcze (lub ciągle) czyste rękawiczki. O tej porze w sobotę siedzi przy kasie, przy której nie tłoczy się kolejka. Na razie ludzie ładują towar do wózków.
W środku galerii prawie wszystkie sklepy pozamykane. Przechodzę koło zoologicznego, ten jest otwarty. Zwykle zatrzymuję się tu na chwilę i patrzę na króliki czy chomiki, zawsze się do nich uśmiecham. Dziś chcę tu być jak najkrócej, myślę - co będzie z tymi małymi zwierzakami, jak właściciel będzie musiał iść na kwarantannę?
W cukierni półki pełne ciast, ale nie wchodzę - napis, żeby trzymać między sobą półtorametrową odległość nie zachęca, zresztą i tak nie jem słodyczy.
Przed sklepem z AGD przymknięta roleta i kartka, że realizują tylko zamówienia internetowe. Stoją tam dwie osoby, daleko od siebie. Odległość teraz naprawdę ma znaczenie.
Wychodzę z otwartej części galerii, idę do tej, gdzie czynny jest tylko jeden sklep. Po drodze mijam parking, na którym można by trenować parkowanie tyłem, przodem i na kopertę, choć zazwyczaj raczej jeździ się tu slalomem i na styk.
Na drzwiach galerii informacja: "Nieczynne zgodnie z rozporządzeniem ministra". Kieruję się w prawo - a tam wywieszka, jak za dawno minionych, ale jeszcze w mojej pamięci, czasów PRL - "limit towaru - 3 sztuki na osobę".
Wchodzę do sklepu i pytam, co najlepiej się sprzedaje i czego brakuje. Młoda brunetka idzie po szefową zmiany. Okazuje się nią młoda, śliczna blondynka, która na pewno nie pamięta reglamentacji i kolejek. Mówi, że gdyby nie ta kartka, ludzie kupowaliby w ilościach hurtowych. Na pustych półkach zostały tylko etykietki po najważniejszych, najbardziej, jak się okazuje, bezcennych towarach. To papier toaletowy, ręczniki papierowe, żel antybakteryjny i mydło.
Żartujemy z nią, że teraz papier toaletowy, to papier wartościowy. Niczego innego nie brakuje.
Wsiadam do samochodu i jadę do centrum, przez Sienkiewicza. Dawno nie było takiego luzu na tej ulicy, a jeżdżę tędy dość często. Zatrzymuję się przy Muzeum Pamięci Sybiru i szukam napisu "Nieczynne...", po czym zdaję sobie sprawę, że przecież ono jeszcze nie jest otwarte. Ale nie ono było moim celem, a wiadukt obok. Staję na środku i robię zdjęcie zwykle zatłoczonej Sienkiewicza.
Przejechał autobus, ze cztery auta. Zaczyna okropnie wiać, uciekam stamtąd bliżej centrum.
Z samochodu widzę przystanki z pojedynczymi osobami czekającymi na autobus, ale nie wiem czy to normalne w sobotę po południu, do tej pory nie zwracałam na to uwagi. Na pewno jednak jest mało przechodniów.
Orientuję się, że zaraz przejadę obok szpitala, więc tam skręcam. Podchodzę do izby przyjęć, żeby zrobić zdjęcie "Zakaz odwiedzin", wychodzi młody chłopak w jakiejś firmowej koszulce i pyta - a co pani tu robi?
Niebiesko-biała radiowa zawieszka z legitymacją prasową uspokaja chłopaka, który chowa się z powrotem w środku. Ja wsiadam do auta.
Skręcam w Ogrodową, ulica jest pusta, nikt nie parkuje przy aptece, ani wzdłuż ulicy. Wchodzę po schodkach urzędu przy Słonimskiej, niemiłosiernie wieje. Na drzwiach nie ma informacji, że urząd będzie nieczynny od poniedziałku, ale wszędzie wiszą informacje - zdezynfekuj ręce i strzałki kierujące do pojemnika z płynem dezynfekującym, jest też plakat, żeby powstrzymać się z wizytą. I tak nie zamierzałam tam wchodzić.
Wchodzę na lekko zaśnieżony trawnik i próbuję zrobić zdjęcie skrzyżowania z bramą pałacu Branickich w tle, ale jest za dużo pionowych przeszkód (lampy, znaki drogowe), to źle wygląda w kadrze. Przebiegam na drugą stronę, szybko robię zdjęcie drzwi NFZ, przebiegam z powrotem, do budynku trzeciego ogólniaka. Tak, wiem, jest sobota, nie powinnam oczekiwać tam nikogo, ale jednak... Fotografując napis "Uwaga! Szkoła zamknięta do 25 marca" czuję dreszcz. Ale może to ten wiatr.
Wracam na puściutką Ogrodową, wsiadam do auta i mam już tylko kawałek do Kilińskiego. Tam parkuję samochód, jak nigdy bez szukania miejsca. Ono po prostu jest, a raczej - one są. Ulica, w soboty zwykle hałaśliwa, bo to tu nową drogę zaczynają nowożeńcy, tu sypie się im ryż, czy drobniaki na szczęście i tu w tłoku składa życzenia, teraz daje nowe możliwości - można na niej bawić się w echo, berka, wyścigi rowerowe. Tylko, że nikt się nie bawi.
Z obu stron ulicy na chodnik patrzą puste, szklane "oczy" knajpek, zza szyb widzę blaty stołów tęskniące do sobotniego lanczu, kawy i torciku, łososiowego nigiri, diabelskiej pizzy czy szklaneczki czegoś mocniejszego.
Niektóre z nich muszą zadowolić się siedziskami krzeseł, opartych tam, gdzie zwykle rozpierają się łokcie roześmianych, jedzących i pijących białostoczan. Ta sytuacja prędko się nie zmieni.
Witryny zalepiają pisane na komputerze, albo - szybciej, nie tak elegancko, ale z serca - ręcznie karteczki, z informacjami, że lokal czy instytucja są zamknięte. Część restauracji informuje o tym, że zjeść można, ale tylko na wynos, albo na dowóz. Wtedy jest też numer telefonu, żeby było łatwiej.
Reszta przeprasza, że niestety - nieczynne. I liczy na wyrozumiałość. A w domyśle też, na to, że wrócimy tu jak najszybciej, by zamówić jak najwięcej.
Koło Muzeum Wojska (oczywiście zamknięte) widzę wysiadającego z ciemnego samochodu mężczyznę. Po charakterystycznej torbie poznaję, że to fotograf. Niedaleko, przy drzwiach PIK-u, czyli niedawnego WOAK-u, parkują dwa samochody. Wysiadają z nich ubrane elegancko dwie pary, jak się domyślam świadkowie. Okazuje się, że młodzi już w środku. Tam wejść i nie wypada, i nie można, bo od dziś w ślubie mogą uczestniczyć tylko młodzi i świadkowie. Odpowiedni napis na drzwiach USC mnie w tym utwierdza.
Mijając puste restauracje, kawiarenki i puby idę na Rynek Kościuszki. Przy katedrze stoją samotnie kikuty elektrycznych hulajnóg, choć pogoda w sam raz na przejażdżki.
Zaglądam do kościoła, otwierając drzwi łokciem. Widzę puste ławki, ale wchodzę dalej, wydaje mi się, że ktoś powinien tu być. Są dwie panie, najdalej jak się da od siebie, choć nie sądzę, by zrobiły to świadomie. Jedna w ławce po lewej, w miejscu z którego w czasie pasterki biskup wynosi figurkę Dzieciątka, druga w miejscu, gdzie stoi nasz radiowy sprzęt, z którego nadajemy transmisję pasterki, rezurekcji i skąd w niedzielę będziemy nadawać mszę wieczorną.
Wracam do przedsionka, spotykam tam dwoje turystów - od razu widać, że przyszli pooglądać zabytek. Ja oglądam tablicę ogłoszeń szukając informacji o tym, żeby unikać zgromadzeń, że jest dyspensa, że starsi i dzieci powinni zostać w domu i tam się pomodlić. Niczego takiego nie ma, może jest za wcześnie?
Wychodzę z katedry, idę w stronę Ratusza. Mijam pojedyncze osoby, ale słyszę muzykę. Po drugiej stronie, pod dawnym Empikiem, siedzi pan z akordeonem i gra, ale nie znam tej melodii. Pana też nie poznaję, bo ma głowę odwróconą w stronę cerkwi.
Skręcam w Sienkiewicza, idę na przystanek koło "Słoneczka", bo chcę zrobić zdjęcie autobusu. Tam akurat zmieniają się kierowcy, żartując, jak zawsze podając sobie rękę na powitanie. Wpuścili mnie do autobusu, żeby zrobić zdjęcie strefy wydzielonej, gdzie nie mogą wejść pasażerowie. W autobusie siedzi zaledwie kilka osób, wychodzę szybko, bo kierowca musi jechać. Punktualność w Białymstoku jest ważna.
Kiedy skręcam w Białówny, zaczyna sypać śnieg i wiać wiatr. Chyba tydzień przed pierwszym dniem wiosny, zima chce przypomnieć nam, jak powinna wyglądać przez parę ostatnich miesięcy. Przed zakładem bukmacherskim stoją dwaj panowie, jeden szybko chowa się do środka, drugi zostaje, może pali. "O co oni się zakładają?" - myślę. Mam wrażenie, że wszystkie rozgrywki sportowe są odwołane, ale przyznam - nie znam się na zakładach, może jest sens tam stać. A może to tylko tak towarzysko?
Skręcam w stronę Malmeda i spotykam na trawniku pięknego psa. Naprzeciwko spożywczego czeka na pana, grzecznie siedząc pod latarnią. Zagaduję do niego, żeby się nie denerwował słysząc pstrykanie aparatu, ale on ma to w nosie, nawet nie drgnie mu powieka.
Malmeda przebiegam nadal w zadymce, rzucając okiem na witryny. Wszystko pozamykane. Docieram na Piotrkowską, tu witryna kolejnego lokalu - to jeden z tych, które znam od dawna. Ale nie ma kartki - dowozimy jedzenie, choć wiem że to robią, pisali o tym na swoim Facebooku. U nich na szybie jest ogłoszenie, od którego topnieje mi serce. Autor, który określa siebie jako "młodego, zdrowego chłopaka" pisze, że "jeśli obawiasz się o swoje zdrowie i boisz się wyjść do sklepu po zakupy, nie martw się. Z miłą chęcią zrobię za ciebie zakupy i przyniosę ci do domu". Jest tam też telefon. Przekaz jest jasny - możesz zostać w domu, ja wyjdę za ciebie.
Idę w stronę Lipowej, szczęśliwie śnieg przestał padać. Przechodzę przez jezdnię do połowy, zatrzymuję się i kucam, by zrobić zdjęcie białego kościoła. Kiedy robiłam to ostatni raz - przed Bożym Narodzeniem, musiałam się naczekać na czysty kadr, bez aut. Teraz po prostu mam to ujęcie za pierwszym razem.
Przechodzę obok biura podróży - oczywiście nieczynne... na szybie widać oferty podróży "Lato 2020". "Ciekawe, co będzie do lata" - myślę.
Przechodzę na drugą stronę ulicy, zatrzymuję się przy drzwiach restauracji hotelowej - oczywiście nieczynna, idę na plac NZS, na przystanku przy zamkniętej księgarni 3 osoby, podjeżdża pusty autobus, obok przejeżdża karetka wyjąc sygnałem. Dochodzę do Suraskiej. Spotykam stadko gołębi na obiedzie przy śmietniczce obok apteki. Dwa z nich chyba chcą wejść do apteki, pewnie liczą na deser.
W aptece ludzie, ale niewielu, zresztą wisi kartka (a nawet dwie), że w aptece może przebywać "max 5 osób". Nie wchodzę, staram się unikać skupisk, nawet tak niewielkich.
Przechodzę przez Suraską, Sława nie gra na schodkach (nadal nie wiem, czy nie gra pod starym Empikiem). Plac przed Ratuszem świeci pustkami, przechadza się jedna para, dwie panie z zakupami przemykają koło zakładu fotograficznego. Dochodzę do trochę krzywego napisu #BIAŁYSTOK i znowu mogę sobie zrobić zdjęcie bez czekania, aż wszyscy skończą robić sobie selfiaki. Zdaje się, że pustka tego miejsca mnie mrozi, choć ogólnie nie jest ciepło.
Biegnę do samochodu, bo zmarzłam na kość, chcę już tylko pojechać w jedno miejsce. Mijam park i alejkę przy Kawelinie, ludzi można policzyć na palcach.
Jadę na Skłodowskiej-Curie. Staję pod sądem, parking cały mój. Robię zdjęcie, mam już dość tych samych napisów, co w sumie można innego wymyślić? Schodzę i obracam się w lewo. A tam od paru miesięcy niezmiennie Babcia Gienia - ta od tłustych bitów i naszego Bajguza - łapie się za głowę. W uszach dźwięczy mi jej głos z naszego reportażu "Co wy zrobili?". Ona wtedy pytała w kontekście swojej ogromnej podobizny na "ONZ-cie", ja myślę o tym, co dzieje się na świecie.
Żegnam się z Babcią Gienią machając do niej, ręki nie mogę Jej podać. Niezależnie od wskazań GIS-u i ministra Szumowskiego. Ale wiem, że Ona stąd się nie ruszy.
Zostań w domu. My, dziennikarze, z naszymi mikrofonami, aparatami, komórkami - będziemy wszędzie tam, gdzie ty nie możesz. #Zostańwdomu i słuchaj Radia Białystok.