Radio Białystok | Wiadomości | Simona Kossak - brzydkie kaczątko artystycznej familii [wywiad]
Simona Kossak znana popularyzatorka wiedzy o przyrodzie, musiała w dzieciństwie walczyć o akceptację najbliższych. Odrzucenie, którego doświadczyła w rodzinie, dało jej siłę, sprawiło, że, zrażona do ludzi, stała się rzecznikiem zwierząt - wspomina Joanna Kossak, siostrzenica Simony.
Z Joanną Kossak, siostrzenicą Simony rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
PAP: Kossakowie to rodzina z tradycjami artystycznymi. Jak się w niej czuła biolog Simona Kossak, wnuczka Wojciecha Kossaka, prawnuczka Juliusza, siostrzenica Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec?
Joanna Kossak, siostrzenica Simony: Cóż, nie była uzdolniona artystycznie. W dodatku dla matki Simony narodziny drugiej córki były rozczarowaniem - Kossakowie chcieli chłopca, który odziedziczyłby rodzinne nazwisko, podtrzymał tradycję. Simona przyszła na świat w 1943 r., być może okupacyjne niedostatki spowodowały, że była bardzo słabym niemowlakiem. Urodziła się z rozszczepionym podniebieniem, krzywicą. W dodatku jej starsza siostra - moja matka - była wszechstronnie utalentowana i malarsko i pisarsko a także bardzo ładna. Dzieciństwo Simony upływało w cieniu wspaniałej siostry. W rodzinie, której większość członków była bardzo utalentowana, Simona była taką lekceważoną szarą myszką. Na szczęście miała charakter, wolę walki. Im bardziej rodzina ją ignorowała, tym bardziej była zdeterminowana żeby udowodnić sobie i innym, że jest coś warta.
PAP: Jak Simona szukała swojej drogi życiowej?
Joanna Kossak: Trochę to trwało. Najpierw bez powodzenia zdawała do szkoły teatralnej, potem była rok na polonistyce, ale zrezygnowała. Simona od dziecka uwielbiała zwierzęta. Na Kossakówce było ich zawsze wiele - koty, psy, ptaki, na przykład uratowane kawki, ukochana wiewiórka Florek. To zwierzaki było niezawodnymi przyjaciółmi Simony, one nie przymierzały jej do rozbuchanych rodzinnych ambicji, były ucieczką od świata pełnego wymagań, oceniającego.
Simona od początku chciała studiować biologię, ale odstraszały ją obowiązkowe na egzaminach: fizyka i matematyka. Ona była słaba z tych przedmiotów, jednak, przyparta do muru zmobilizowała się, w kilka miesięcy nadrobiła zaległości i dostała się na studia. Myślę, że odrzucenie, którego doświadczyła w rodzinie, dało Simonie siłę, sprawiło też, że, zrażona do ludzi, stała się rzecznikiem praw tych, którzy nie mają głosu - zwierząt.
PAP: Czy Simona od początku fascynowała się Puszczą Białowieską?
Joanna Kossak: Wcale nie - na początku marzyła o pracy w górach, które kochała, ale jedyny wakat dla biologa był w Instytucie Badania Ssaków PAN w Białowieży. Pojechała i tak odkryła największą miłość życia - Puszczę Białowieską. Wkrótce przeniosła się do Instytutu Badawczego Leśnictwa i tam już została, tam zrobiła karierę naukową.
PAP: Czym Simona zajmowała się naukowo?
Joanna Kossak: Bardzo długo, z 10 lat sprawdzała, w jaki sposób zwierzyna płowa wpływa na nasadzenia drzew. Leśnicy twierdzili, że sarny i jelenie niszczą im uprawy podgryzając młode drzewa. Simona wydzieliła 25 hektarów, jako teren badawczy, wpuściła tam stado saren i obserwowała, czym tak naprawdę się żywią. Monitorowała też powierzchnie kontrolne na uprawach leśnych. Już po pierwszym roku badań okazało się, że z tego, co było zasadzone ręką człowieka 70 proc. uschło, bo było po prostu źle posadzone, część załatwiły owady i choroby. Szkody powstałe w wyniku żerowania zwierząt stanowiły jedynie 3,5 proc. nasadzeń.
Las świerkowy nie jest typowy dla Puszczy Białowieskiej. Większość lasów świerkowych w puszczy to plantacje - dzieło ludzi, a fakt, że te drzewa, rosnąc dość szybko, dominują inne gatunki wcale nie jest taki dobry dla lasu naturalnego. Świerk w Puszczy Białowieskiej jest jak króliki zawleczone do Australii, bardzo trudno się go pozbyć. Kornik może go przetrzebić, ale wkrótce powróci. To mój wniosek oparty na wynikach badań Simony.
PAP: Jak układała się współpraca Simony, którą można nazwać ekologiem-idealistą, z leśnikami? Jak odnajdywała się w systemie gospodarki leśnej, który ma przecież także na celu eksploatację puszczy?
Joanna Kossak: Simona była pragmatykiem. Była zdeklarowaną przeciwniczką myślistwa, nienawidziła takiej zabawy w zabijanie, zarzucano jej nawet, że zdradziła rodzinną tradycję myślistwa. Ale to właśnie Simona ustalała roczne limity odstrzałów zwierzyny płowej w puszczy. Byłam w szoku, kiedy okazało się, że w jednym roku wyznaczyła aż 700 sztuk jeleni do zabicia. Ale miała rację, tak trzeba było w danym momencie zrobić. Wtedy w puszczy zwierzyny płowej było niewiarygodnie wiele, bo prawie nie było zagrażających im drapieżników. A w zbyt wielkim zagęszczeniu w populacjach zwierząt wkraczają głód i choroby.
W 1992 r. sytuacja się zmieniła, ścisłą ochroną objęto wilki i rysie. To one przejęły role regulatorów i wysokość odstrzałów regularnie zaczęła spadać. W zeszłym roku wyznaczono odstrzał jeleni w Białowieży na ok. 50 sztuk. W Puszczy Białowieskiej nie ma prywatnych kółek łowieckich, jest gospodarka łowiecka, ściśle nadzorowana.
PAP: Czym jeszcze zajmowała się Simona?
Joanna Kossak: Może nawet ważniejsza od pracy naukowej była jej działalność edukacyjna, popularyzowanie wiedzy o przyrodzie. Simona miała do tego talent. Teraz ukazują się książki np. "Saga Puszczy Białowieskiej", "O ziołach i zwierzętach", ale w swoim czasie bardzo ważne były jej audycje radiowe, które zresztą ciągle są powtarzane.
Simona była takim mostem, stała się rzecznikiem puszczy, zwierząt, umiała dotrzeć do ludzkich serc. Jeszcze teraz, dekadę po jej śmierci, ludzie wzruszają się, mówią o niej "nasza Simonka". Na jej pogrzebie było kilka tysięcy ludzi. Na Podlasiu są ulice jej imienia, szkoły, przedszkole i stowarzyszenia. I konkursy.
PAP: Na niemal wszystkich zdjęciach z Dziedzinki, puszczańskiego domu Simony, są zwierzęta. W domu rezyduje dzik, sarny piją z butelki, ryś się przymila. Co jeszcze żyło w tym domostwie?
Joanna Kossak: Łatwiej powiedzieć, czego Simona nie trzymała w domu: wilka, żubra, wydry i bobra. Poza tym w obejściu pełno było zwierzaków, sierotek, którymi się opiekowała, chorych, które były leczone i oddawane przyrodzie. Były tam m.in. ptaki drapieżne, głuszyca, wiele saren, borsuki, lisy, kuny, które zdemolowały dom, łosie, łania, bocian czarny i bocian biały, który przy malowaniu płotu wsadził dziób w zieloną farbę i tak przez pół roku chodził, bo okazała się bardzo trwała. Był osiołek i krowa, która bardzo dużo jadła, ale nie musiała dawać mleka.
PAP: Simona miała swoich ulubieńców?
Joanna Kossak: Najbardziej ukochana była rysiczka Agatka, która wprost uwiodła Simonę, robiła z nią, co chciała. A ryś to jest spore kocisko, pazury ma ostre jak brzytwy i Simona chodziła cała podrapana, bo bawiły się z Agatką w polowanie. Agatka najbardziej lubiła zasypiać ssąc nadgarstek Simony i wbijając w niego pazurki. Chodziła na spacer jak pies. Była rysiem z ZOO – oseskiem odrzuconym przez matkę. Kiedy zginęła, przez pół roku Simona rozpaczała.
PAP: Podobno w ogrodzie Simony i jej współlokatora, fotografia i pisarza Lecha Wilczka rosły gatunki inwazyjne takie jak nawłoć? Jak to się stało, że tak znająca się na rzeczy osoba jak Simona zaryzykowała sadzenie w środku puszczy takich roślin?
Joanna Kossak: Ogród należał do Lecha, który stworzył tam mały raj i to on sprowadził nawłoć. Ale naprawdę groźnie zrobiło się kiedy Lechu, jako mistrz fotografii owadów posadził barszcz kaukaski, który je przywabia. To jest taka roślina jak pietruszka, tyle że gigantyczna, a w Białowieży na Dziedzince dorastała do 4 metrów, z baldachami wielkości stołu. Na szczęście nie parzy, jak barszcz Sosnowskiego.
Do tego barszczu kaukaskiego przylatywały chmary owadów a Lechu czatował z aparatem. Ale roślinka uciekła z ogrodu, co na szczęście w porę to zauważono. Przez trzy lata Lechu chodził i wyrywał samosiejki. Dzięki monstrualnym rozmiarom na szczęście tę roślinę widać było z daleka i udało się ją całkowicie wyeliminować.
PAP: Czy Simona i Wilczek byli parą?
Joanna Kossak: Jedną z najpiękniejszych i najbardziej twórczych, jakie znam. Choć początki ich relacji wcale dobrze nie wróżyły. Dwoje zdeklarowanych samotników zamieszkało w jednym domu i każde liczyło, że to drugie się szybko wyniesie. Tak było przez jakiś rok. Ostatecznie połączyła ich wspólna wielka miłość do przyrody. Ten niezwykle silny, piękny związek trwał 36 lat – do śmierci Simony. Lechu mówi, że to był "układ metafizyczny".