Bardzo gorzką, równocześnie błyskotliwą i osobistą książkę skończyłem czytać nad ranem.
Rzecz (z każdym rozdziałem zaczynającym się na literę "G" jak gazety, gong, guz, gardło, czy... "Gesty") niby o pewnym 40-latku, a w istocie chyba o samym pisarzu - pisze: "my urodzeni w latach 70.". Pomyłka? Przejęzyczenie?... Freudowskie? Pisze o tożsamości, o Podlasiu, o Białymstoku "gdyby Ichtys (nomen omen) objawił się nad brzegiem smródki" (o rzece Białej zanieczyszczonej, jak poniedziałkowa zupa) "...i przeszedł sucho na druga stronę, nikogo by to nie zdziwiło, bardzo łatwy cud" , o rodzinie (z zupą pomidorową matki i jej rankingami jedzenia, i chorobami, i przemilczeniami, i słuchaniem sąsiadów) - "powiedzieli, że syn już nie pracuje w Straży Granicznej. Mamo, k...a!, przecież ciągle tam pracuję - odpowiada syn" . Nieważne. Powiedzieli, o nieobecnym ojcu "...pijąc z kolegami, muszę przyznać, ojciec przypomina sobie, że jednak jestem jego synem, a za wrzucone na moją edukację złote polskie pójdzie do nieba. Nigdy nie podziękowałem kolegom ojca", a także o ciążących relacjach, o wyrzutach sumienia, o końcu.
I jeszcze ważny cytat: "Najtandetniejszy bohater literacki? - pytam. Ona zastanawia się, a następnie powoli odpowiada: To chyba ty. Zaczynam ją łaskotać, padamy na łóżko. Wybuchamy śmiechem, nieco mechanicznym: prawda bywa zabawna, jeśli ją połaskotać" .
Ignacy Karpowicz pisze też o próbie szczęścia, które "łatwo wykpić, ale warto przeżyć". Może jeden wątek jest tu, myślę, zbyteczny, jakby tu nie pasował - o homoseksualiście. Ten wątek rozbija spójną ciągłość. Zły wtręt. I to zakończenie, jakby nieprzemyślane, pospieszne? Już chyba lepiej, by się urywało enigmatycznie, niż w ten sposób? Ta książka zasługuje na lepszy epilog (choć nie w znaczeniu happy endu). A może niepewne zakończenie, to niepewność końca? Czy też tego, co dalej? Bo przecież "brak rozeznania w rozmiarach szkody mąci oceny, choć nie pomniejsza dokonanego gwałtu" .
"Gesty" są szczere do bólu, mocne, wzruszające, a także, odwołując się do treści, "niewyraźne". Nawet czytanie ich na głosy (Magda spróbuj czytać bardziej optymistycznie) nie zabiera im obecnego od samego początku przygnębienia, ale... i prawdy.
Każda strona nasiąknięta jest refleksją. Nawet jeśli jest mowa o dzieciństwie, Karpowicz traktuje to jako część jakiejś tezy ogólnej lub niebanalnie subiektywnej. Jego oczy widzą dużo. Uszy słyszą też: Moich rodziców różniło także wykorzystanie języka. Matka zawsze zwracała się do mnie w mianowniku, "synek" jakby nie roszcząc sobie pretensji do mojej osoby, jakby akceptując kształt, który wyrodził się z jej ciała i nauczył samodzielnie oddychać, żeby się nie udusić. Ojciec zwracał się zawsze, rzadko, w wołaczu, "synku", jakby usiłując przywołać mnie do porządku, zdyscyplinować. Wołacz ma coś takiego w sobie, że domaga się odpowiedzi, jak rozkaz galowy mundur. "Tak jest!", a mianownik nigdy" .
Tę książkę czytałem jednym haustem do 6:30 rano przy kawie, nalewce, pestkach i transowej muzyce. Uważam ją za ważną, za jedną z ważniejszych napisanych przez kogoś "stąd". Wieszczę jej też nagrodę. Może "Najki"? może Angelusa? Bo Kazaneckiego nie dostanie. Już słyszę: "dlaczego niby "znowu" i "pod rząd" miałby dostać"?
Karpowicz to taki Sindbad. Urodzony tu. Wyjechał. Ba! do Afryki wyjechał. Podróżował po świecie. To "Cud", że napisał "Nowy Kwiat Cesarza" i przede wszystkim "Niehalo". Krytyczne, kontrowersyjne (kapituła nagrody literackiej im. Kazaneckiego uznała, że w "Niehalo" opis Białegostoku jest urągający powadze i rzeczywistemu urokowi miasta). Teraz pisarz jakby powraca na swej małej ojczyzny łono. Może nadal dostrzega tutejsze absurdy, jest nadal krytyczny, ale już nie epatujący, a chyba akceptujący i... świadomy.
Ignacy Karpowicz jest teraz o wiele, wiele starszy (choć od wydania "Niehalo" upłynęło 2 lata). Oby w przyszłości "nie popełnił foyer".
Andrzej Bajguz
Prywatnie tu: tudorotasokolowska.pl
Prowadzący:
Dorota Sokołowska